W Murawcu nie tylko gospodarza zastał, czuwającego w oczekiwaniu na wiadomości o śledztwie, ale i dom cały z nim razem. Zaprowadzono go do salonu.
Na stoliku paliła się lampa... Prezes przechadzał się niespokojny... Na kanapie siedziała blada panna Leokadya, w fotelu obok pani Wychlińska. Zdenowicz z większą teraz ciekawością spojrzał na biedną prezesównę i zdziwił się nie pomału, iż umiała tak przed ojcem ukryć boleść, jakiej pewnie doznawać musiała, znalazł ją bowiem na podziw spokojną, acz smutną. Ciocia Wychlińska daleko wyglądała więcej wzruszoną i niespokojną. Gdy panna Leokadya pozostała jakby przybita do kanapy, Wychlińska wstała i podeszła do Zdenowicza razem z prezesem dowiedzieć się o śledztwie.
— Cóż tam nowego? czy jest choć najmniejszy promyk światła? począł prezes.
— Nie możemy się pochwalić, ażebyśmy stanowczego się coś dowiedzieli — wszakże — dodał Zdenowicz — dzień nie został stracony.
Na te wyrazy ciocia Wychlińska jakby przelękła, uderzyła w dłonie.
— Cóż tedy? co?
— Fajwel arendarz, wskazał nam pierwszy, iż w nocy bryczka jakaś podjeżdżała pode dwór, zatrzymywała się tam i później nazad ku miasteczku w czwał wróciła. Nie ma wątpliwości, że na niej przybyli rabusie... Małejko jeździł gościńcem, śledząc — bryczkę pędzącą słyszano wszędzie, ale w miasteczku znikła...
Wychlińska zwróciła się do Leokadyi, ta ze spuszczoną na piersi głową, jakby nie słysząc i nie słuchając... siedziała nieruchoma.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Sprawa kryminalna T. 1.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.