się więcéj jeszcze, stał się pokornym, słodkim, uprzejmym dla tych gości, których niedawno w ulicy ledwie chciał znać.
Starszyzna ta, poubierana w suknie długie, w kołpakach wysokich, ludzie wiekowi, poważni, stali długo z początku, rozglądając się, otaczając Starostę.
Milczenia nikt nie przerywał.
— Cóż mi to miłościwi bracia, przynosicie? — odezwał się w końcu Warsz łagodnie.
Patrzali po sobie, jakby wybierając tego co za wszystkich mówić miał.
Wysunął się na przód podżyły, okrągły Soroka i ręką się po głowie pogładziwszy, poprawiwszy pasa, rzekł.
— No — Warsz, wy nas wprowadziliście w kałużę, myślcie jak z niéj wyciągnąć! Co teraz będzie?
— Ja? ja was wprowadził? — składając ręce przerwał Starosta — Ja? Com ja winien? Czy to my mogliśmy się bronić, aby miasto w perzynę obrócili?
— A dziś ono choć nie w perzynie — dodał Soroka — to bez skóry i bez chicha kawałka. Popytajcie nas, wy tego nie zaznaliście co my biedaki, chudziny.. A co teraz, panie Starosto, co daléj?
— Albom ja temu winien co jest, abym odpowiadał za to co będzie? — zawołał Warsz.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Stach z Konar (1879) t. IV.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.