Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.
—   97   —

mywał go, wykrzyk z ulicy okrywał bladością twarz, niespokojny wyglądał oknem...
Gdym ucałowawszy podaną mi rękę wyszedł, Ryx prosił mnie, bym szedł za nim. Milcząc wprowadził mnie w kurytarze ciemne, potém przez kilka pustych pokojów, galeryą, wschody i prawie na poddaszu, dowiódłszy mnie do drzwiczek, do których zapukał, poprzedził mnie sam a potém wpuścił...
W małym pokoiku znalazłem trzy osoby zupełnie mi nie znane. Jedna z nich była w stroju duchownym, dwie drugie, ubrane po cywilnemu, miały postaw ywojskowe...
Ciemno już było, tak że twarzy ich dobrze rozeznać nie mogłem. Przywitano mnie milcząco, opowiedziałem się kilku słowy.
Ksiądz wstał z kanapki.
— Wiesz pan więc, rzekł — o co idzie — króla ocalić należy! masz pan już co obmyślanego?
— Ja ani czasu ani znajomości położenia nie mam dostatecznéj, odezwałem się, ażebym mógł plan jakiś stworzyć, mogę zaledwie być pomocnym w wykonaniu.
Spojrzeli po sobie, jeden się odezwał.
— Trzeba się spieszyć, każda godzina droga — mieszczanie niby króla pilnują dla jego bezpieczeństwa — ale jako żywo raczéj, aby nie uszedł... Pierwsza tedy trudność, jak ich uśpić...
Ksiądz się odezwał:
— To najmniejsza rzecz — wieczerza się im daje, trzeba, by kto podpoił, to się pośpią, a i tak pomęczeni...
— Niech i tak będzie... dodał trzeci — główna rzecz, jak króla uprowadzić.
— Dniem nie ma co o tém myśleć, odezwałem się, nocą... tylko nocą. Wyjście z zamku jest niczém... ale co daléj?...
— Tak, zawołał starszy wiekiem. Całą noc patrole chodzą... uniknąć ich prawie niepodobna, poznają...
— A rzeką? wrzuciłem pytanie.
Zamilkli na chwilę.
— Trzebaby się przekonać, czy brzegi są osadzone