Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.
—   98   —

i czy pilna straż przy nich. W istocie, łódką możnaby się spuścić po za miasto a u brzegu nagotować powóz i z nim rzucić się w lasy jużby może nie było trudno.
— Nie wiem, czy kto badał brzegi! rzekł ksiądz, trzebaby to uczynić natychmiast. Jutrzejszy dzień ledwie starczy, by się starać dobréj łodzi i pewnych wioślarzy, a daléj jak do jutra zwlekać — nie podobna. Kto z panów zna cokolwiek miejscowość?
Jeden z przytomnych wstał. — Pójdę, rzekł, ale sambym nie rad.
— Ja panu towarzyszę — odezwałem się.
— Powrócimy, jak tylko będzie z czém wrócić, dodał mój towarzysz.
Po ciemku z pomocą jego zeszliśmy już innemi wschodami w podwórce zamkowe a z nich do ogrodu. Idący ze mną miał klucz od furtki. Wsłuchawszy się w milczenie i przekonawszy, że nam tu nic nie zagraża, poczęliśmy się spuszczać ku Wiśle. Zakrywały nas gęste krzaki, wśród których mój przewodnik umiał się z wielką znajomością miejsca kierować. Szliśmy tak zwolna, gdy doszły nas głosy od dołu — musieliśmy się zatrzymać. Towarzysz mój silnie pochwycił mnie za rękę, staliśmy jak wryci. Nie daléj jak o kroków kilkanaście od nas przechadzały się dwa cienie po nad samą prawie rzeką. W lewo mogliśmy dostrzedz drugich dwóch, którzy nieruchomie stali.
Usłyszeliśmy naprzód stłumiony śmiech a potém wyraźną rozmowę.
— A co? panie Kasprze? dobry spacer nocny nad Wisłą? ha! nie wolałbyś w pierzynie leżeć... i chrapać.
— Pewnie, że wolałbym, ale służba służbą, a mamy na sercu, aby się nam nie wyrwał.
— A gdzieby uciekł?
— Do przyjaciół Moskali! Wierz pan — gdyby go byli nie strzegli, nie grozili, nie prosili i nie dali do zrozumienia, aby spacerów przestał — jużby go nie było...
— Baba z wozu kołom lżéj...
— Nie można pozwolić na to...