Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.
—   101   —

gdy ci potrafię wypłacić dług za tę przysługę. Wyświadczysz mi wielką... Idź — powracaj!
Król pocałował mnie w głowę i odepchnął. — W téjże chwili hetmanowa płakać zaczęła głośniéj jeszcze... łkanie pani Mniszchowéj wtórowało jéj, książę Józef zniknął ze drzwi.
Mnie otwarto gabinet i znalazłem się z Ryxem w przedpokoju.
Nigdybym sam był nie trafił do bramy... Tu w głębi dostrzegłem już gwardyą miejską, ale mieszczanie tegoż rana widzieli mnie z Kilińskim, nie miałem obawy, aby zatrzymać mnie chcieli... Szedłem śmiało.
Jeden z mieszczan zawołał — Stój! Podprowadzono mnie pod palącą się o kilka kroków latarnią. Zacząłem się śmiać. Straż poznała mnie, bo stolarza Dąbskiego osobiście dobrze znałem i z rana będąc rozmawiałem z nim.
— A cóż tu porucznik robi po nocy? — zapytał. Poklepałem go po ramieniu.
— Nie powinniście mnie badać, posłany byłem zobaczyć, co się u was dzieje, ale widzę, że wszystko w porządku i że nie śpicie.
— A już o to bądźcie spokojni, odezwał się Dąbski, mysz się tu nie wyśliźnie.
Pozdrowiwszy ich znalazłem się na placu i odetchnąłem. Z okna ktoś znać pilnował mojego wyjścia, bom słyszał, jak się z cicha potém zamknęło. Spiesznym krokiem zmierzałem ku prymasowskiemu pałacowi.
Ulice były zupełnie spokojne i przedstawiały widok codzienny — bramy domów pozamykane, szynki także. Rzadko gdzie się w wyższych piętrach świeciło. Zbliżałem się już ku ciemnemu także pałacowi prymasowskiemu, gdy spotkałem jakąś kupkę ludzi. Szeptali cicho, nie zdawali się zważać na mnie.
W dziedzińcu nie było żywego ducha, drzwi pałacu szczelnie pozamykane, z za krat w jedném tylko oknie słabe błyszczało światełko. Oglądając się do koła bacznie, zapukałem zwolna i ostrożnie. Nie za-