Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.
—   124   —

— Nie mów tego, to się nie godzi, przerwała — matkaby nigdy nie pozwoliła, jabym się sama obawiała nie was ale rodziny. To nie może być! a! nie może!
— Owszem to i może i powinno być, bo my się kochamy... szczerze, święcie... wytrwale... zawołałem....
— Cicho! cicho! dosyć — odezwała się wzruszona... w miłość wierzę, w przyszłość nie.... Matcebym ostatek dni zatruła... a jéj winnam wszystko.
Wśród téj rozmowy przestraszyło nas dziwnym głosem nad uchem wyrzeczone — Dobry wieczór!
Juta zwróciła się blada ale spokojna — był to jéj narzeczony, który od roboty się uwolniwszy spieszył do Wawerskich.
Spojrzałem na niego. Zmięszany był i przypatrywał mi się ciekawie, ze źle ukrywanym gniewem. Juta patrzała nań lekko, ruszając ramionami, wcale nie zakłopotana spotkaniem.
— Bądźże zdrów, poruczniku — odezwała się, żegnając mnie skinieniem głowy, bądź zdrów... a jeśli kiedy znów zdarzy się być w mieście, zajedź przecie starych znajomych odwiedzić. Przynajmniéj od was się prawdy dowiemy o tych Prusakach, bo tu u nas Bóg wie, co plotą.
Michałek stał nadęty i kwaśny... Juta odstąpiła nieco a ja, ściągnąwszy cugle, skoczyłem na konia i popędziłem ku obozowi...


Dwudziestego szóstego sierpnia nocą ledwiem na siodle głowę złożył, by się cokolwiek przedrzemać, gdy mnie Kaźmierz, kucharz Naczelnika, przebudził. Sen miałem lekki, otrząsnąłem się tylko i poszedłem do namiotu Kościuszki. Siedział na swém twardém łóżeczku.
— Słuchaj, Syruć, rzekł — bierz konia... jedź zaraz ku Marymontowi i Powązkom... słychać tam już strzały, dotrwaj do końca, opowiesz mi, co się stanie. Jeśliby — uchowaj Boże — złego się co przytrafiło... pospieszysz prędzéj.