Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.
—   128   —

sił przez najniebezpieczniejsze miejsca, które Prusacy ostrzeliwali, nie stało mi się nic; dopiéro o pół do siódmej obłam jakiś nieszczęsny... trafił mnie znowu w to samo ramię... które już raz miałem strzaskane... Padłem z konia... i byłbym może dostał się do niewoli, gdyby nie ranny także Wiertelewicz dziesiętnik, który mi rękę podał i uprowadził ku okopom...
Nie omdlałem wprawdzie jak pierwszą razą, alem nierównie cięższego doznał bólu...
Kość była mocno stłuczona a dawna rana jakby odnowiona ogniem paliła. Mimo to, dawszy tylko opatrzeć rękę felczerowi i znalazłszy konia z pod huzara pruskiego, siadłem, aby powrócić do Kościuszki.... Gdym mu się meldował — odwrócił się, pokręcił głową i wskazał mi ręką na miasto.
— Jedź się wprzódy wylizać... a jak będziesz siłę miał, powracaj. Obędziemy się bez waszmości.
Mówił to tak żartobliwie jak miał zwyczaj, gdy mu humor dobry służył. Dobył z kieszeni zegarka a miał ich zawsze pod ręką kilka.
— Żebyś godziny nie chybił! rzekł... i ruszaj, boś mi potrzebny nie tylko na dziś.
Tak tedy odprawiony, pojechałem nazad do miasta... i dopiéro w pół drogi przekonałem się, iż Naczelnik miał słuszność, odsyłając mnie, bom z bólu ledwie na koniu mógł usiedzieć. Ręka straszliwie brzękła i mundur zdawał się pękać na niéj. Dopadłszy z koniem do miasta, znalazłem szczęściem komu go zdać a sam rzuciłem się na wóz, który mnie na Miodową odwieść obiecał.
W mieście radość panowała wielka. Wiedzieli już wszyscy, że dzień to był zwycięzki, a zarazem przyszła wiadomość o powstaniu województw wielkopolskich, które nigdy bardziéj w porę dla nas przyjść nie mogło.
Poznań, Kalisz, Gniezno, Łęczyca, Sieradz, Ziemia gostyńska i wieluńska, Kujawy — ruszyły się z okrzykiem „Żyć wolnymi albo umrzeć....“ Ludzie po ulicach, nieznajomi, spotykając się ściskali i płakali — ojczyzna w istocie zdawała się nareszcie wybawienia