Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.
—   131   —

Wawerskich, ale około ich domu przejść tylko chciałem i ku niemu spojrzeć...
Mimowolnie, doszedłszy tu, oczy zwróciłem ku oknu, w którém Juta bardzo rzadko siadywała; anim miał nadzieję ją zobaczyć... Nim głowę podniósłem, usłyszałem już brzęk otwierającego się okna... czarno cała ubrana Juta stała w niém, ręce ku mnie wyciągając.
Stanąłem wryty.
Chwilę trwała niepewność... Juta znikła z okna... Już miałem iść daléj — gdym ją w bramie zobaczył...
Chodziłem jeszcze dosyć powoli, powlókłem się jednak o kiju, jak umiałem najspieszniéj. Ręce trzymała złożone jak do modlitwy i patrzała na mój chód kaleki i na wybladłą twarz moją. Ja także wpatrywałem w ten czarny ubiór jéj, u którego teraz dopiéro zobaczyłem biały pas żałoby... Nie potrzebowałem jéj pytać, domyśleć się było łatwo, że stara Wawerska umarła.
Tak było w istocie, w czasie, gdym ja chory leżał, ona matkę pogrzebała...
Zbliżyłem się do niéj usiłując zmusić do jakiegoś uśmiechu.
— Co wam było?... ranni jesteście!... — zawołała...
— A! a wy w żałobie! matka...
— Tak! straciłam dobrą, ukochaną matkę moją — odezwała się po cichu... tak mój poruczniku... ale cóż wam?
— O! już nic!... już dobrze, gdy was widzieć mogę...
— Nie wnijdziecie na wschody? — spytała trwożliwie — drugie piętro... i ja — nie śmiem was prosić — sama jestem...
Spuściła oczy — milczeliśmy...
Oparłem się o drzwi, patrzałem na nią, biedniejszą, bledszą wydała mi się niż kiedykolwiek, niż ostatnią nawet razą.
Nie śmiałem jéj o nic pytać...
Zawahała się nieco, obejrzała trwożliwie — i szepnęła mi: