Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.
—   144   —

Skłoniłem się i ruszyłem do drzwi.
Strzelbicki nie mówiąc nic poszedł za mną. Ledwie się za nami drzwi od refektarza zamknęły, usłyszeliśmy w nim straszny hałas i żywą kłótnią... a nim doszliśmy do furty, oficerzyna wybiegł w chęci znać dogonienia mnie... Rozpędził się tak, iż ledwie się mógł powstrzymać.
— Panie Syruć — zawołał — albo mi dasz tu najświętsze słowo, że milczeć będziesz, lub... będę zmuszony...
— Do czego pan będziesz zmuszony? — zapytałem.
— Kulka nie minie! kulka! — zawołał spiesznie... strzelam jaskółki, to i lisa trafię.
— Nie byłem nigdy porywczym, dodałem z powagą, — ani sądzę, żeby lis był bardzo w świecie zwierząt niegodziwą figurą — ale są takie chwile w życiu, że człowiek się rozpali, rozmacha i nie wie, co robi...
Dałem oficerzynie w twarz...
Strzelbicki, gdy się na mnie chciał rzucić, odepchnął go, do muru przyparł i przytrzymał a był silny bardzo.
— Ty... łotrze jakiś... krzyczał oficer — jutro na plac... jutro do dnia...
— Dziś, kiedy chcesz, rzekłem — służę...
Odstąpiłem parę kroków — Strzelbicki umówił się o miejsce... wyszliśmy.
Ochłonąłem na świeżém powietrzu, a było nieco wieczorem zimno.
— Spodziewam się, rzekłem do Strzelbickiego, żeś się o nazwisko spytał?
— Nazywa się Miller — odparł mój towarzysz, a no Millerów, Szulców, Sznajdrów, Majerów i Szmitów tylu u nas jest, że tak samo, jakby nazwiska nie dał żadnego...
Gdzie służył? jaki miał mundur? nie rozpatrzyliśmy się tak bardzo. Potrzebowałem przecież wiedzieć, z kim się bić będę, a że ów Miller miał na skroni znamię czerwone, które włosami nieco przykrywał —