Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.
—   159   —

śni zawodzących nie zbyt daleko żołnierzy.... Ognisko ich roztaczało łunę czerwoną... na świetle jéj... rozpoznałem pikę kozacką z wbitém na nią dziecięciem, którego rączęta... wisiały bezwładnie ku ziemi. Było to godło rycerzy dnia tego.... Osłupiałém okiem patrzałem na nie długo... nim odgadnąć mógłem to okrucieństwo, chlubiące się nie ludzkiém morderstwem.
Oczy powoli oswajać się poczynały z ciemnością nocy.... Od ogniska padały blaski aż ku mnie... i oświecały plac usłany bez przerwy trupami.... Stósy ciał ludzkich, zabite konie, woły... psy... wszystko to razem wał trupi składało.
Zwróciłem oczy na drugą stronę Wisły... na zamku były światła... miasto stało jak wymarłe.... Na wodach Wisły łamały się słabo odblaski łuny pożarnéj. — Oprócz śpiewu żołdaków nie słychać było nic. — Wiatr niekiedy ślizgał się, świszcząc po ziemi i uchodził gdzieś daleko.
Powietrze pełne było zgorzelizny, w któréj zgadnąć tylko mógłem płonące ciała... dym wlókł się po ziemi. Na niebie wśród chmur czarnych... błysła niekiedy gwiazdeczka.
Wiele rzeczy się w życiu zapomina... lecz są godziny, których obraz tak się wypiętnuje w pamięci, iż z niego ona nigdy najmniejszego szczegółu nie uroni....
Udało mi się zwlec samemu i otulić kawałem wyrwanego łachmana... siadłem na trupach... nie wiedząc, co począć z sobą.... Rozglądałem się do koła. Po za mną stał węgieł niedopalonéj chaty, w któréj ścianie okno jeszcze sterczało.
Przez nie słaby promyk od ogniska niedalekiego aż ku mnie się wdzierał.... Usłyszałem stłumione głosy ciche.... Wkrótce potém rozeznałem w nich rosyjską mowę. Byłem więc zgubionym.
Ci, co rozmawiali tak blizko, nie wesoło jakoś mieniali rzadkie słowa.... Nie byli to żołnierze... których wrzaski pijane dochodziły mnie zdala.
Na kolanach pełzając dowlókłem się pod okienko. W osłonionym od wiatru kącie spostrzegłem kilku w płaszcze poobwijanych wojskowych.... Jeden z nich