Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.
—   160   —

leżał na ziemi... ranny znać był, drudzy krzątali się około niego. Blada twarz konającego już trupią przybrała barwę. Klęczał nad nim towarzysz i usiłował mu w usta wlać jakiś napój, którego one przyjąć nie mogły.... Dwóch jeszcze siedziało z boku. Szkliste oczy rannego... parę razy błysnęły przedśmiertnym wzrokiem i oblókły się jakby mgłą. Patrzałem osłupiały, dzieląc się z nim tém konaniem....
Ten, który klęczał przy rannym, wstał i usiadł opodal... ratunek był daremny.... Płaszczem zakryto twarz.... Uczułem w sobie w téj chwili omdlenie i osunąłem się na ścianę.
Uderzenie upadającego ciała musiało zwrócić uwagę wojskowych, poczułem bowiem wkrótce światło około powiek i, otworzywszy je z trudnością, postrzegłem zwieszonego nademną tego samego, który przed chwilą ratował towarzysza. — Człowiek był stary z wąsem siwym, twarz miał pomarszczoną, smutną, zbolałą...
Dotknął się dłonią głowy mojéj, otworzyłem oczy, spojrzałem na niego i, machinalnie odsłaniając piersi, słabym głosem rzekłem:
— Dobij...
Stary się wzdrygnął i cofnął — zawahał i wrócił szybko do swoich.
Słyszałem, jak się naradzali... los mój rozstrzygał się, był mi już obojętnym. — Wrócili we trzech wkrótce i dźwignęli pod ręce ciągnąc do chaty. Tu położyli mnie na słomie i jeden z nich zdjął płaszcz z umarłego, rzucając go na mnie. Drugi od ognia odstawił napój jakiś, — spróbował go sam i przyniósł mi do ust.
Pochwyciłem go z chciwością zwierzęcą...
Byli to owi litościwi Samarytanie, których i wśród najsroższéj dziczy czasem się spotyka...
Żaden z nich nie przemówił do mnie, zdawali się naradzać z sobą, co począć mieli. Jeden z nich wyszedł za węgieł, słyszałem go kroczącego ku brzegowi rzeki... Milczenie panowało w chacie... Wrócił jakby z daremnéj wycieczki i siedli znowu u ognia i szeptali. — Niepodobném to być może do wiary,