Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.
—   161   —

lecz znać natura dopominała się spoczynku, bom usnął mimo niebezpieczeństwa... Słyszałem kilka razy nad sobą szepty i nasłuchiwanie oddechu.
Trwało to, nie wiem, jak długo... gdym się obudził znowu, jeden tylko Samarytanin stał nademną, drugich już nie było... brzask dnia rozwidniał niebo szare...
— Wstań, jeśli możesz — odezwał się po cichu — wstań... chodź...
Byłem posłuszny... czułem się pokrzepionym..., podniósłem z wysileniem, zatoczyłem i byłbym padł, gdyby mnie Samarytanin nie wstrzymał.
— Chódź — powtórzył.
Wlókłem się nieprzytomny. — Szliśmy, był dzień, wiatr smagał zimny... Widok straszny miałem znowu przed oczyma... coś nakształt snu gorączkowego... Iść trzeba było po trupach... stopy ziemi nie znalazłem wolnéj, szukając jéj, by nogą nie deptać zwłok męczeńskich... W nieładzie, obnażone, poranione, zsiniałe, krwawe leżały pospołu trupy niewiast, żołnierzy, dzieci, zwierząt... Gdzieniegdzie kupą się wznosiły, to rozkładały pomostem.
Z pod spalonych belek wyglądały resztki ludzi zczerniałe...
Z przestrachem zatoczyłem oczyma... jak zajrzeć, ziemia była usłana a u brzegu Wisły wznosił się niby wał ciał tych, którzy uciekali, potonęli lub w ucieczce zamordowani zostali...
Na tém pobojowisku, jeźli je tak nazwać można, cicho było... straży nawet nie spostrzegłem... po cóż było umarłych pilnować? — Na jaśniejszém niebie szarzały mi wieże kościołów Warszawy. Szliśmy ciągle ku brzegowi. Wojskowy, który mnie wiódł, szukał czegoś oczyma... Nieopodal już stało czołno a w niém leżał człowiek...
O kilka kroków od niego Samarytanin się obejrzał za siebie i popchnął mnie ku brzegowi... Rybak leżący w czołnie podniósł się i dał mi rękę, miałem tyle siły, żem padł na dno wysłane słomą skrwawioną... Chciałem choć dłonią i słowem dziękować wybawcy mojemu, ale go już nie było...