Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.
—   169   —

uśmiech nawet, którym mnie przywitała, był smutny. Michał był rozradowany widząc, że się przecież trochę ożywiła.
Podała mu rękę dziękując.
— Widzisz pan, rzekła, jaki to dobry mój Michał, zrozumiał to, żem o wasze zdrowie była niespokojna i nie wziął mi tego za złe. Nasza przyjaźń nie jest dlań podejrzaną, bo on sam jest zacny i poczciwy.
Michał aż w rękę ją pocałował, nie znajdując wyrazów na podziękowanie, łzy mu się w oczach kręciły. Juta udawała wesołą.
— Onby mnie chciał rozerwać i dawny mój humor i spokój mi przywrócić, ale dziś — jakże to może być... Polakiem będąc... rozśmiać się niepodobna, trupy na Pradze w oczach stoją. Trąbka i bęben moskiewski odzywa się z ulicy... naszych kochanych nie ma. Śpią w mogiłach albo jęczą w więzieniach...
Spuściła głowę.
— O ciężkie życie nasze! dodała.
Michał także chciał się do rozmowy przyczynić.
— Już ja i mówić nie chcę, co po mieście gadają, boć to nie może być, szepnął... Króla, słyszę, koniecznie chcą ztąd wywieść, a gdy jego nie będzie, miasto wyrzną...
— W spokojny czas na bezbronnych rzucić się nie mogą, rzekłem...
— Dla czego? spytała Juta — niepokój sami wywołać mogą, gdy im będzie potrzebny... Wszystko możliwe. Warszawa raz wybiła się z ich jarzma, zechcą może osłabić ją, aby im to już drugi raz nie groziło...
— A! nie, zawołałem — są dosyć mocni, by nas osłabłych się nie lękać...
Z dziwną delikatnością Michał pod pozorem zajrzenia do czeladzi wyszedł do bocznéj izby, zostawując nas samych...
Juta spojrzała za nim z wdzięcznością i prawie rozrzewnieniem. Łzy się jéj zakręciły w oczach.
— W nieszczęściu nawet można mieć szczęścia trochę, odezwała się — mogłam w tym człowieku nieznanym znaleźć prześladowcę, znalazłam przyjaciela...