Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.
—   38   —

— Tak mówią, powtórzyłem — nie bardzo w to wierzę... Powiadają, że na domach znaki kredą porobione poznajdowano... Gdyby w tém co było prawdy, czyż mamy dać się jak barany w pień wyrznąć nawet nie broniąc...?
— To są brednie — przerwał Mańkiewicz.
Zamilkliśmy.
— Wpadłem w matnią, dodał namyśliwszy się, z Warszawy wyjeżdżać za późno... będzie rzeź, to dostanę po gardle a uchowaj Boże awantury... także nie lepszy koniec.
— Mój jegomość, odezwała się spokojniéj pani Mańkiewiczowa, choć to babskie zdanie, możecie go posłuchać. Gdzie się ratować można, dobrze się zakłopotać, a jak nie ma ratunku, co najlepsza? Zdać się na wolą Bożą i siedzieć. Jam się już wyspowiadała, jegomość téż, sumienie mamy czyste... niech się dzieje, co da Opatrzność.
— Ale zapewne, — potwierdził głowę skłaniając Mańkiewicz — ale zapewne... jednakże... wpadłem w matnią... Na oczy mnie Beekler nie wykurował, a gardło dla nich przyjdzie dać...
— Juścić nas w pień wszystkich nie wyrzną — dodał szambuś. Są strychy i piwnice... są schówki... jak już wielka bieda będzie... to do nory...
Wstałem, ażeby starych pożegnać, szczerze mi ich żal było, Mańkiewicz podniósł się, objął mnie za szyję i błogosławiąc po cichu rozpłakał się.
— Ty także, nieboraku, szepnął, pewnie w kącie siedzieć nie będziesz... niechże cię Chrystus Pan od nieszczęścia strzeże... in nomine patris et filii. Wstrzymywać cię od zapłacenia świętego długu ojczyźnie — nie będę... ale szanuj się.
Wszystko to w ucho mi kładł po cichu, zbliżyła się staruszka ze łzami w oczach także, ale mężniejsza.
— Nie rozmazujcie się, rzekła, co Bóg da, to da. Polakowi w ogień iść to zwyczajna rzecz... Dziadowie i pradziadowie wasi nie inaczéj ginęli. Naliczyłabym moich kilka pokoleń z rzędu, z których ani jeden na łóżku nie umarł, wszyscy na placu... I toć piękniejsza śmierć nad inną. Co Bóg da, to da!