Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.
—   54   —

szczało pod nim... Zwolna ciemność ustępowała brzaskowi dnia...
Doszedłem do pałacu Igelströma... znalazłem go w gruzach, paliły się resztki. Kupa ludzi stała dokoła, inni coś dobywali ze zgliszczów, naprzeciw kościół Kapucynów otworem był a na wschodach usłany trupami Moskali....
Wszędzie mury czerniały tkwiącemi w nich kulami, kawałami poosypywały się z nich tynki, okna były potrzaskane, drzazgi drzewa zalegały bruk, przez który dla trupa przejść było trudno.... Swąd spalenizny dusił w powietrzu, czarne płachty popalonych papierów wiatr niósł od domu Igelströma i zaścielał niemi drogę.... Jęki dziwne dobywały się z piwnic pod domami.
W domku szewca, gdzie miałem niedawno schronienie, na progu leżała matka cisnąc zabite dziecię do piersi, drugiego trup tulił się do niéj... ściany kawał leżał obalony na chodniku....
Ze ściśniętém sercem spieszyłem do domu Karasia do Mańkiewiczów... tém więcéj strwożony, że właśnie przy Miodowéj dla sąsiedztwa ambasadora szkody były największe.
Już zdala zobaczywszy bramę zabarykadowaną, odetchnąłem lżéj. Przednia ściana postrzelana była, okna potłuczone, lecz wnijście zostało zaparte.... Żelazne okiennice na dole nietknięte były także.... Mało miałem nadziei dostania się do kamienicy, jednakże sparłszy się o mur stukać począłem. Nawykł był stary stróż nieraz mnie poznawać po pukaniu masońskiém, któregom go był nauczył. — Bezmyślnie powtórzyłem je kilka razy, znajdując, że wołanie próżnémby było. W bramie zakratowane i z wewnątrz zasuwane było okienko... odsunięto je....
— Kto tam? spytał stary Filip.
— Ja! odrzekłem słabym głosem — Czy żyjecie? nic się wam nie stało....
Zamiast odpowiedzi furtka się otworzyła, Filip mnie wpuścił nie mówiąc słowa i natychmiast zaryglował.