Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/66

Ta strona została uwierzytelniona.
—   62   —

Kobiety zamilkły.
Juta wyglądała uspokoiwszy się blado i mizernie, znać na niéj było zmęczenie wielkie i jakby gorączkę.
— Wszystko to dobre, dodała po kilku minutach rozmowy matka — ale już dziś, gdyśmy swoje zrobili — dosyć — trzeba wrócić do roboty i do dawnego spokojnego życia... a toby człowiek się spalił tą gorączką... Słyszę, że pan Kiliński do rady i do rządu zaproszony i że ma dowodzić żołnierzami... a jabym na jego miejscu do szydła i dratwy wróciła. On tam nie poradzi nic, ani on ich ani oni jego nie zrozumieją i tylko się poczciwe człowieczysko nagryzie... a z kościami to zacne i dobre...
— E! matusiu! odezwała się Juta, — to nie koniec, a któż będzie wały sypał! a któż na zamku straż utrzyma, żeby król nie uciekł? Żołnierzy mało... to nasza sprawa...
— Tylko nie twoja, przerwała matka, nam babom garnków pilnować.
Juta się rozśmiała ruszając ramionami i spojrzała na mnie. Trzymałem w nią oczy wlepione, oderwać ich nie mogąc.
— A! mój poruczniku, rzekła, ja teraz rozumiem, jak to nałogu nabrać można i dla czego Jukowski stary, choć mu doktorowie śmiercią grożą, do szynku ciągnie. Wszak to mnie tak samo w ulicę rwie i do téj bieganiny, do któréj przez kilka tygodni nawykłam. Czegoś mi brak... radabym znowu kule nosić i przekradać się i oszukiwać Moskali, których chwała Bogu nie ma... i ot, czegoś mi nudno...
Matka się namarszczyła.
— Nie plotłabyś dziwolągów! rzekła chmurno, — jeszcze czego, dobrze, że się to raz skończyło... dzień w dzień ze strachu o ciebie marłam, przynajmniéj odetchnę wolniéj.
Nie wypadało mi zbytecznie odwiedzin przeciągać, choć grzeczniejsi byli dla mnie niż, się spodziewałem, osobliwie Juta. Parę razy pochwyciłem jéj wzrok na mojéj choréj ręce spoczywający.
— Kto pana opatruje? spytała, gdym się już miał żegnać.