Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.
—   76   —

bie sprawiedliwość uczynić, płacze i nie może na to patrzeć...
— Pani majstrowo, rzekłem — ja się temu nie dziwuję, smutny to widok... wstyd i ból...
— A! niech łotry dyndają! machając ręką, zawołała Wawerska — dość się karmelków najedli za moskiewskie pieniądze... Mam ich żałować?
Juta się nic nie odzywała... chcąc ją rozerwać, przystąpiłem do niéj, ale była roztargnioną, smutną i pogrążoną w sobie.
Matka zaś siadła w oknie i tak się zajęła widokiem, który miała przed oczyma, że się od niego oderwać nie mogła... Mimowolnie wyrywały się jéj z ust wyrazy i wykrzyki...
Więźniów o zwykłéj godzinie przyprowadziła gwardya na ratusz... Tu dopiéro lud zaczął tak się cisnąć i oblegać go, że, gdybym był chciał wynijść, nie było sposobu. Z góry patrząc widać tylko było czapki, głowy, czuby, kapelusze i ramiona tego tłoku, wśród którego ani na szpilkę miejsca nie było próżnego. Wszystkich oczy zwracały się na ratusz... milczenie panowało głuche...
Trwało to długie cztery godziny... tylko niekiedy przerywane głosy, które domagały się — kary zdrajców...
Wiedzieliśmy późniéj, iż sąd postąpił sobie acz z pospiechem, którego wymagał lud, chcąc ocalić sądowe formy i nie dać mu sobie samemu domierzać sprawiedliwości — ale z zupełną pewnością winy... ferując dekreta... Papiery znalezione u Igelströma świadczyły, że brali pieniądze i że za nie obowiązali się być posłusznymi rozkazom obcego rządu. Ich własne podpisy na kwitach potępiły ich... Sąd musiał wydać wyroki śmierci na wszystkich.
Z południa ruszyło się wszystko na placu i w bramie ratusza... zakipiało... Okna pełne były głów, lud na placu poruszał się jak fala...
Przyznaję się, że choć nie bez wstrętu jakiegoś i trwogi stanąłem obok Wawerskiéj, aby coś zobaczyć. Juta nie ruszyła się z krzesła — patrzała dziko, ponuro na ścianę...