Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Warszawa w 1794 r.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.
—   79   —

W dniu wyjazdu do obozu naczelnego wodza, do którego wiózłem papiery ważne, poszedłem do Wawerskich z pożegnaniem. Od tygodnia tam nie byłem. Juta mnie spotkała w progu niespokojna.
— Cóż to się z wami stało? zapytała poufale, — gdybym się nie obawiała starych nastraszyć dopytując o pana, byłabym już poszła się dowiedzieć o niego, bom sądziła, żeś chyba chory?
Podziękowałem jéj serdecznie.
— Nie chcę bywać nadto często, rzekłem, ażeby się nie przyzwyczajać zbytecznie do was... a potém nie tęsknić jak zepsute dziecko.
Spojrzała tylko na mnie, jakby zakazując mi, żebym pospolitych słodyczy nie mówił... musiałem zmienić ton na weselszy.
— Wybieram się téż w drogę, dodałem.
— Dokąd?
— Do obozu Naczelnika.
— To waćpan szczęśliwy, naprzód, że się wydobędziesz, gdzie się biją... ztąd, gdzie my tylko kłócić się będziemy — a potém, że zobaczysz człowieka, w którym cała Polska pokłada nadzieję...
Zostaniesz tam, czy powrócisz? zapytała.
— Przed wami powiedzieć to mogę, rzekłem cicho, że jadę z papierami. Czy powrócę z odpowiedzią, czy mi tam każą zostać, nie wiem.
— A kiedyż pan jedziesz? — spytała.
— Dziś jeszcze przed nocą.
Nastąpiło milczenie, przyszła Wawerska, która za każdém mojém ukazaniem się miała sobie za obowiązek poić mnie kawą.
— Porucznik dziś wyjeżdża w świat! odezwała się do niéj Juta.
— Co? jak? na długo?
— Nic nie wiem... odpowiedziałem — ale jadę do wojska...
— A ręka? — zawołała matka.
— W drodze się dogoi — rzekłem.
Byłem tu teraz jak w domu, nawykłem do tego skromnego pokoiku, a rozmowa z Jutą, mogę powiedzieć, życie mi słodziła. Jednakże w téj chwili