Po śnie gorączkowym, niespełna czterogodzinnym, obudził się młody Michał Rajecki i żwawo wyskoczył z łóżka, choć zaledwie dniało. Sen przed polowaniem, w dwudziestym drugim roku życia, jest niecierpliwy i czujny, jak zasadzka. Śpi się tylko trochę, z obowiązku, aby oko i rękę mieć pewne do strzału, o świcie.
Spojrzał przez okno. Dobrze jest. Niebo jednostajnie perłowe, czyste; murawa srebrzy się przymrozkiem, w końcu sierpnia. Siwa porosza!
Ubierał się niedługo. Przed polowaniem nie trzeba się myć bardzo dokładnie, ani, broń Boże! — perfumować się. Przynosi to »pecha«. Zresztą wszystko było starannie przygotowane z wieczora: ubranie, strzelba błyszcząca wewnątrz luf, jak żywe srebro, ładownica pełna. Skórzane chodaki miał na noc rozmoczyć w wodzie służący, aby gotowe były do włożenia na nogi.
Pół do czwartej. Trzeba śpieszyć, bo Stanisław Pucewicz, sąsiad o pięć wiorst mieszkający, obiecał stawić się tutaj o pół do czwartej. Michał, już ubrany, poszedł obudzić służącego, który spał w swej klatce pod schodami, w półwiekowej atmosferze juchtu i tytuniu.
— Jerzy... no, Jerzy! — gdzie chodaki?
Zerwał się stary, w zgrzebnej bieliźnie.
— A to, paniczu... Barbarka miała namoczyć.
— Powiedziałem ci, niedorajdo, żebyś sam dopilnował.