Strona:Jana Lama Kroniki lwowskie.djvu/274

Ta strona została przepisana.

A jednak żaden profesor niemiecki nie wpadł na myśl pociągania Schillera przed trybunał opinii publicznej za ten zamach na jego majestat doktorski. My nierównie grzeczniej i oględniej wyraziliśmy się o powodach odwrotu p. profesora z Rady szkolnej, a p. profesor wpadł na nas, jak gdybyśmy mówili byli o spirytusie salmiakowym i o mdłościach, albo o tem, co może sprowadzić mdłości! Byłoby to zresztą niegodną insynuacją z naszej strony, ho wiemy, że człowiek rozsądny i uczony nie naraża swego temperamentu i swojej konstytucji na próby, z którychby nie mógł wyjść zwycięzko.
Roztropność tego rodzaju godna jest wszelkiej pochwały, bo poco udawać zucha, jeżeli się nie posiada warunków, by nim być w istocie? Gdyby n. p. jaki profesor ze słabszym nieco temperamentem był członkiem Rady szkolnej i członkiem fakultetu filozoficznego na uniwersytecie, wydarzyłyby mu się często takie niemiłe konieczności psychologiczne, że w Radzie musiałby głosować z większością za wydawaniem świadectw dojrzałości po polsku, a w kolegium profosorskiem także z większością przeciw przyjmowaniu takich świadectw z powodu, że pp. profesorowie na fakultecie filozoficznym nie rozumieją po polsku, choć między ośmioma czterech jest Polaków. Nic rozsądniejszego w takim wypadku, jak porzucić albo jedno, albo drugie stanowisko. Trzeba tylko być wobec krytyki cierpliwszym i skromniejszym, bo największe nawet zasługi nie mogą nikogo ochronić od rozbioru jego czynności w pismach publicznych, i gdyby sam Słowacki, a nietylko jego komentator, głosował z pp. Kerglem i Zeisbergem przeciw świadectwom polskim, to autorstwo tylu dzieł nieśmiertelnych nie zasłoniłoby go od słusznej nagany.
Nigdy jeszcze nie kwitły tak jak teraz, spory publicznego rodzaju. Począwszy od Dziennika Lwowskiego, który gniewa się na jednego z łandwójtów tutejszych, że nie umie deszyfrować „skoropisu“ moskiewskiego, a skończywszy na Czasie i Dzienniku Poznańskim, tych wzorach sztywności publicystycznej, wszyscy kłócą się na prawo i na lewo. Prawdziwy chaos programów kłębi się, syczy i wije we wszystkich szpaltach wszystkich dzienników. Co do niektórych, można przynajmniej wiedzieć, czego chcą i do czego dążą. I tak, Czas chce, primo, by mu się Kraj nie mięszał do jego interesów, a secundo, by kraj nie mięszał się także do niczego, i poruczył zbawienie swoje panu ministrowi rolnictwa i jego wiernym mamelukom. Dziennik Lwowski chce także bardzo wyraźnie różnych rzeczy, między innemi proponuje już teraz podobno, ażebyśmy zarzucili nazwę Polaków jako partykularystyczną, i nazywali się po prostu Słowianami, i ażeby władze miejskie we Lwowie urzędowały po świętojursku. Mój Boże, ledwo się to samo nauczyło sylabizować po polsku, a już drugim każę się uczyć różnych innych alfabetów. Ale przynajmniej, program postawiony jest jasno: precz z „polakerją“, precz z tysiącletniemi zdobyczami dziejowego ducha narodu polskiego, wracamy do czasu wędrówki narodów i rozpoczynamy żywot na nowo, jako Słowianie, i nic więcej.
Mniej daleko jasnem i zrozumiałem wydaje mi się to, czego chce Kraj — mniemam nawet, że kiedyś badacze dziejów ojczystych nadaremnie łamać sobie będą głowy nad tem, by dojść, jakie też stronnictwo przedstawiał ten dziennik w roku zbawienia 1869. W teorji, sierdzi się jak federalista czeski; w praktyce, jest za ponownem wysłaniem delegacji