Strona:Janusz Korczak - JKD - Internat. Kolonje letnie.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

Po raz trzeci przedefilowała cała grupa, gdy atramentowym ołówkiem notowałem numery na workach. I tu, gdy wywołałem nazwisko, jedne podochodziły szybko, inne kilkakrotnie trzeba było przywoływać. Była i grupa takich, które zamiast wyglądać przez okna, otaczała mnie, ciekawie przyglądając się pracy. Znów któreś płakało: posłałem chłopca, by je pocieszył, on to lepiej zrobi, a zresztą — niech popłacze.

28. Uprzedziłem, że będą wozy na stacji, żeby teraz, w wagonie, załatwiły potrzeby; że do wozów nie wolno się tłoczyć, w drodze nie wolno zesiadać, że kto będzie miał ubranie nie na miarę, jutro mu się zamieni. Dwaj zeszłoroczni koloniści będą pomagali przy rozdawaniu mleka, trzej inni przy ubraniach.
Nawiązywałem nić przyjaźni na zasadzie rzeczowej rozmowy, nie pustego flirtu.
Zanotowałem, kto ma brudne uszy, długie paznokcie, brudną koszulę; bo jeśli matka nie ogarnie dziecka przed wyjazdem, jest nietylko biedna, ale i niedbała, niekiedy dziecko już jest samodzielne, samopas puszczone, lub nie ma matki. Gdy je przebiorę i umyję, ten szczegół będzie stracony.
Godziłem się na każdy projekt pomocy lub wyręczenia. Bo wiedziałem, że moim zadaniem jest zorganizowanie i czujna kontrola, że sam nie podołam ogółowi, że zdam egzamin na dobrego wychowawcę, jeśli będę miał czas na