Strona:Janusz Korczak - JKD - Internat. Kolonje letnie.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeden zostawił dziadka chorego i o nim myślał, drugiemu matka mówiła zawsze przed snem dobranoc. Temu ostatniemu, jednemu na trzydziestu ośmiu, potrzebny był tego wieczora pocałunek, aby mógł zasnąć. — Pomyślałem, że ten właśnie, jeden z najwrażliwszych, mógł być w pierwszym sezonie, w nieładzie i podnieceniu, zgromiony, albo przez prostą omyłkę wytargany za uszy.
Już pierwszego wieczora miałem czas, by porobić notatki: w osobnym kajecie — o pierwszym dniu na kolonii, w osobnym, o każdem dziecku. I już o połowie dzieci miałem coś, jeden drobny szczegół do zanotowania.

31. Nazajutrz, skoro świt, byłem w sypialni, i znów zanim rozbiegną się i zmieszają, uczyłem się poznawać dzieci swojej grupy.
W ciągu całego dnia, co raz do innego zwracałem się z zapytaniem, jak się nazywa.
— A ja, proszę pana? A jak ja się nazywam?
Podobnych, czy tych, którzy mi się zdawali podobni, ustawiałem obok siebie i studjowałem, a chłopcy zwracali uwagę na szczegóły, po których można odróżnić i rozpoznać.
Z godziny na godzinę przybywały szczegóły, które mnie wtajemniczały w życie osobiste lub tę czy inną dziedzinę duchowego życia dziecka.