Strona:Janusz Korczak - JKD - Internat. Kolonje letnie.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

Rozmówiłem się z nim tegoż wieczora. Rozmowa była poważna, rzeczowa, jak równego z równym: ułożyliśmy warunki jego pobytu na kolonii.
W mieście sprzedaje kurjery na ulicy, gra w karty, pije wódkę, zna cyrkuł.
— Chcesz tu zostać? — Tak sobie. — Nie podoba ci się? — Nie wiem jeszcze. — Po co tu przyjechałeś? — Jedna pani mnie namówiła.
Podał jej imię, nazwisko i na wszelki wypadek, fałszywy adres.
— Słuchaj chłopcze: chcę abyś mógł tu pozostać przez cały miesiąc, aby ci się tu podobało. O jedno cię proszę: jeśli ci się znudzi, powiedz, dam ci na bilet, wrócisz do Warszawy, sam nie uciekaj i nie rób umyślnie tak, bym cię odesłał wbrew twej woli. Pozwolę ci robić, co zechcesz, tylko nie psuj porządku, nie wtrącaj się do dzieci. Dobranoc.
Podałem mu rękę.
Nie próbuj go traktować, jak dziecko, bo ci śmiechem w twarz pryśnie lub oszuka pozorną skruchą i odwróciwszy się, powie coś zjadliwego, sprytnie podpatrzonego, by cię ośmieszyć. Wszystko, byle nie mdły sentyment, bo cię zlekceważy, wyzyska i ośmieszy.

34. Był drugi:
W nastrojowem sam na sam, gdy nie patrzała nań głupia, pokorna, tchórzliwa dzieciarnia, dla