Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/252

Ta strona została przepisana.

pliwości, ani nawet zdziwienia. Rzeka, z której wracał, była przez parę lat widownią politycznych zaburzeń i wiedział, ze te jego wizyty wzbudzają pewną podejrzliwość. Ale mało sobie robił z niezadowolenia władz, tak strasznych dla starego Nelsona. Przygotował się więc do opuszczenia brygu. Schultz poszedł za nim aż do burty, jakby chcąc mu coś powiedzieć, ale koniec końców stanął obok niego w milczeniu. Jasper, przełażąc przez burtę, zauważył jego trupio-bladą twarz. Oczy człowieka, dla którego bryg stał się wybawieniem i ucieczką przed skutkami dziwnych psychologicznych powikłań, te oczy patrzyły w Jaspera z niemym, błagalnym wyrazem.
— Cóż tam znowu? — spytał Jasper.
— Chciałbym wiedzieć, jak to się skończy — rzekł właściciel przepysznego głosu, którym urzekł nawet trzeźwą Freję. Ale gdzież się podział jego dźwięk czarowny? Słowa Schultza zabrzmiały jak krakanie kruka.
— Pan jesteś chory — rzekł Jasper stanowczo.
— Bodajem nie żył! — oświadczył Schultz rozpaczliwie, snać doprowadzony do ostateczności tajemniczą jakąś troską. Jasper rzucił mu przenikliwe spojrzenie, ale nie była to chwila odpowiednia do badań nad gorączkowym wybrykiem chorego człowieka. Nie wyglądał właściwie na nieprzytomnego i to musiało narazie Jasperowi wystarczyć. Schultz rzucił się ku niemu.
— Ten człowiek knuje coś złego! — zawołał rozpaczliwie. — Knuje coś przeciwko panu, panie kapitanie. Ja to czuję i — —
Zatchnął się od niezrozumiałego wzruszenia.
— Dobrze, dobrze, panie Schultz. Nie dam mu okazji do zaczepki — uciął krótko Jasper i spuścił się do łodzi.