Strona:Joseph Conrad - Zwycięstwo 01.djvu/193

Ta strona została skorygowana.

na brodę, po nosie — i bulgotało mu w gardle. Wtedy przyszło mi na myśl, że nie mógł przecież wiedzieć, o co mi chodzi. Czy spodziewał się śmierci z naszej łaski, czy też uważał że ma do niej prawo — to jednak wcale nie miał ochoty umierać, jak przyszło co do czego; a w każdym razie — nie chciał umierać w ten sposób. Kiedy zaszedłem z tyłu, żeby się dobrać do więzów, wydał coś w rodzaju cichego ryku. Myślał pewnie, że chcę go dźgnąć ztyłu. Przeciąłem wszystkie więzy jednem pociągnięciem noża, a on buch, przewrócił się na bok i zaczął fikać związanemi nogami. Jak nie ryknę ze śmiechu — nie wiem co w tem było takiego zabawnego, ale o mało nie pękłem. Ja się śmiałem, on się wił i trudno mi było go oswobodzić. Jak tylko poczuł, że ma nogi wolne, rusza do brzegu gdzie stał zwierzchnik, pełznie do niego na rękach i kolanach i obejmuje mu stopy. To dopiero wdzięczność — co? Nie było wątpliwości: temu chłopu dogadzało to najzupełniej, że pozwolono mu żyć. Zwierzchnik usunął nogi łagodnie i tylko mruknął do mnie:
— „Ruszajmy. Weź go do łodzi“.
— To nie przedstawiało żadnej trudności — ciągnął Ricardo, popatrzywszy przeciągle na Schomberga. — Pedro nie bez ochoty wsiadł do łodzi — i oto jest tutaj. Dla naszego zwierzchnika dałby się z uśmiechem posiekać w drobne kawałki — słyszy pan, z uśmiechem. Nie wiem, czy zrobiłby zupełnie to samo dla mnie; ale prawie, prawie zupełnie. Wprawdzie to ja go związałem i oswobodziłem, ale widział bardzo dobrze, kto z nas rozkazuje. A przytem poczuł pana. Pies czuje pana — każdy pies. Tylko niektórzy cudzoziemcy nie czują; i nic ich tego nie nauczy.