Strona:Juliusz Verne - Wśród lodów polarnych (1932).pdf/136

Ta strona została uwierzytelniona.

Było to szkło od lunety kieszonkowej.
— Teraz, stanowczo już wątpić nie można o obecności w tym kraju jakiegoś europejczyka!..
— Naprzód! zawołał znów Hatteras.
Wyrzekł to słowo tak stanowczym tonem, że wszyscy poszli za nim i sanie, po krótkim przystanku, posunęły się dalej.
Dzień przeszedł i nie zauważono żadnego śladu obecności jakiegoś człowieka w Nowej Ameryce.
Wieczorem zatrzymano się na wypoczynek.
Ze strony północnej powstał silny wiatr, musiano więc dla namiotu wyszukać osłoniętego miejsca w wąwozie.
Groźnie wyglądało niebo, wydłużone chmury szybko przerzynały powietrze, dotykając prawie ziemi, oko zaladwie mogło śledzić za gwałtownym ich biegiem.
Z nadejściem nocy znużeni podróżni usiłowali zasnąć!
Było to jednak niemożliwem, zerwała się straszna burza, szalejąca z niewykłą siłą.
Pod naciskiem huraganu staczały się z hukiem lawiny, deszcz lał strumieniami.
Atmosfera zdawała się być widownią zaciętej walki pomiędzy powietrzem i wodą.
W tym ponurym łoskocie słuch odróżniał szczególne głosy. Słychać było wyraźnie trzask krótki, jakby pochodzący od łamiącej