Strona:Juliusz Verne - Wśród lodów polarnych (1932).pdf/148

Ta strona została uwierzytelniona.

Twarze podróżnych zabarwiły się płonącym blaskiem. Ta ognista atmosfera nasunęła Hatterasowi pewną myśl.
— Wulkan! zawołał on.
— To niemożliwe, powiedział Bell.
— Płomienie takie, gdyby nas dosięgły udusiły by nas, rzekł doktór.
— Może widzimy wśród mgły tylko ich odbicie? powiedział Altamont.
— Także nie, bo wówczas należałoby przypuszczać, że jesteśmy blizko lądu i słyszelibyśmy łoskot wybuchu.
— Więc cóż to jest?... pytał kapitan.
— Jest to kosmiczne zjawisko, odpowiedział doktór, dotąd niezbadane. Jedźmy dalej, a wydostaniemy się niebawem z tej świetlnej sfery.
— I znów napotkano ciemność i burzę.
— Cokolwiek bądź nas czeka posuwajmy się naprzód, rzekł Hatteras.
— A więc naprzód! powtórzyli wszyscy.
— Żagle ognistemi fałdami wisiały wzdłuż iskrzących się masztów; wiosła tonęły w gorejących falach, rozpryskując krople wody, błyszczącej jak iskry.
Hatteras z busolą w ręku skierował się znów na północ; stopniowo mgła straciła swą jasność, a potem swą przezroczystość. Usłyszano w pobliżu wycie wichru i niebawem szalupa wpłynęła w strefę burzy.