Ogarnęła mnie niewysłowiona, cudowna cisza, gdym wrócił do domu, rozstawiwszy ludzi po posterunkach. Byłem teraz pewny, że nie zabrzmi nagle wrzask niewieści i że nie zacznie się duet piekielny, doprowadzający mnie do rozpaczy. Cisza niepojęta, błoga, dawno niezaznana, przejęła mnie radością wielką.
Park i pałac wydały mi się stokroć milsze, bliższe sercu i zadrżałem na myśl, że padnie łupem rozbójników to, w co włożyłem tyle wysiłków i umiłowania. Nie bałem się tyle o własne życie, co o te przecudne drzewa, kwiaty, altany, wodotryski, sadzawki i marmurowe, zdobione uroczo kolumny. Wszystko miało się w ciągu godziny zmienić w kupę gruzów, jakie tyle razy oglądałem podczas wypraw zbójeckich srogiego Angulimali.
Na razie nie mogłem uczynić nic innego, jak tylko czekać, bo do północy brakowało jeszcze kilku godzin.
Dotychczas żyłem w ustawicznym wirze uciech i interesów i nigdy nie mogłem zebrać myśli spokojnie. Teraz, nie mając żadnego zajęcia, siedziałem samotny w ogromnym pałacu, cichym, mrocznym o drzwiach i oknach otwartych na park i oto od długich lat, od
Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/102
Ta strona została przepisana.
XVII.
BEZDOMNY PIELGRZYM.