— Co, kapitanie?
— Do licha! Gdzie ja jestem? Co to tak szumi wkoło mnie? Aha, wiem, przypominam sobie!
Zerwał się na nogi i obejrzał wkoło.
— Do wszystkich rekinów! ten łotr już leży! Czyś to pan go tak poczęstował?
— Tak jest, — odrzekłem, poczem dodałem ciszej: Ci bandyci mają mnie za jednego ze swoich naczelników, nie trzeba ich wyprowadzać z błędu.
— Co? Jak? Aha, dobrze, tem lepiej. W takim razie rozpuszczajmy żagle i wypływajmy na pełne morze.
— Jakto bez owej portugalki?
— Ach, prawda, zapomniałem o niej! Naturalnie, że bierzemy ją na pokład.
— Przedewszystkiem jednak bądź pan tak dobry i wsadź swoją chustkę w usta tego olbrzyma.
— Po co? przecież jest związany.
— To nic. Otrzeźwieje niedługo, a nie trzeba, aby mówił, gdyż mogłoby to nam zaszkodzić.
Kapitan pochylił się nad leżącym, aby mu zakneblować usta, ja zaś zwróciłem się do bandy:
— Macie tutaj porwaną kobietę.
— Tak, żonę pewnego por-tu-ki.
— Przyprowadźcie ją tutaj.
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/135
Ta strona została skorygowana.
— 131 —