Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/144

Ta strona została skorygowana.
—   140   —

sprawie. Właściwie powinienbym dać znać policyi, wiedziałem jednak, że pociągnie to za sobą niezliczone przykrości i stać się może nawet niebezpiecznem dla mnie. Przytem byłoby to do pewnego stopnia zdradą względem Kong-ni, który okazał się tak wdzięcznym. Z zamyślenia wyrwał mnie głos kapitana.
— Panie Charley, czy nie słyszysz pan plusku wioseł za nami?
Zacząłem się wsłuchiwać uważnie i rzeczywiście dosłyszałem lekki plusk, jaki wydają wiosła, uderzając o wodę.
— Jakaś łódź płynie za nami, kapitanie!
— Pięknie, ale co za łódź? Zdaje mi się, że nie stracimy na tem, jeśli będziemy się mieli na baczności!
— Naturalnie. Kto wie, czy porucznik nie wypuścił dżiahura, który w takim razie nieomieszkałby nas gonić.
— Cóż będziemy robili, panie Charley?
— Musimy wygrać na czasie. Weźmy się przedewszystkiem do wioseł; jesteśmy silniejsi niż chińczycy.
— Dobrze, pokażemy im przy tej sposobności, jak to porządna łódka mknąć umie.
Kazałem wioślarzom naciskać silniej, poczem obaj z kapitanem zasiedliśmy do Wioseł.
Łódka pomknęła jak ptak. Po pewnym czasie kazałem skręcić w jeden z bocznych kanałów i przybić do brzegu.