Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/221

Ta strona została skorygowana.
—   217   —

skończyłem dany ustęp, było już dosyć późno, zamknąłem więc książkę i udałem się na spoczynek. Już miałem wchodzić do mego pokoju, gdy drzwi naprzeciwko uchyliły się nieco i ukazał się w nich kapitan z tajemniczą miną.
— Panie Charley, — szepnął.
— Znowu Charley, — rzuciłem z wymówką.
— Wszystko jedno, teraz nie o to chodzi. Czy chcesz go pan schwytać?
— Ale kogo?
— No tego Dżi... dża..., tego mongoła, co to nas więził w kaplicy.
— Dżiahura?
— Tak, tak!
— Gdzież on jest?
— Tutaj. Zgasiłem przed położeniem się lampę i zacząłem sobie wyglądać na miasto, bo wiesz, że moje okna wychodzą na tamtą stronę. Wtem patrzę, idzie ten mongoł, skręca na rogu i wchodzi do ogrodu. Mamy go więc w pułapce. Powiedz mi pan, czy mam mu strzelić w łeb?
— Poczekaj pan, aż wrócę.
— A co pan chcesz zrobić?
— Muszę pójść zrekognoskować plac boju, a pan tymczasem stój przy oknie i uważaj, czy czasem podczas mojej nieobecności nie będzie wracał.