— On spadł.
Kapitan był tak przerażony, jakby popełnił najstraszliwszą zbrodnię.
— Tak, kapitanie, spadł, lecz nie powinniśmy się tem tak trapić, gdyż po pierwsze nie uczyniliśmy tego rozmyślnie, a powtóre był to tak szkodliwy i niepoprawny zbrodniarz, że doprawdy, zgładzając go, oddaliśmy ludzkości przysługę.
— Wszystko to prawda, ale zawsze to nieprzyjemne uczucie... brrr...
— Nie myślmy o tem kapitanie. Patrz pan, tam na dole stoi sześciu bandytów z dżiahurem na czele. Nie mogą się do nas dostać, bo Kiang-lu wciągnął za sobą drabinę, ale stoją i czekają.
— A więc jesteśmy oblężeni?
— Nic nie szkodzi. Najprzód wydostaniemy z przepaści kobietę.
— W jaki sposób?
— Spuszczę pana na linie, potem wyciągnę najprzód ją, a potem pana.
— Dobrze. Chodźmy.
Wszystko odbyło się, jak należy. Biedna kobieta była tak osłabiona, że kiedy ją wydobyłem, nie mogła się utrzymać na nogach.
— Kto jesteście? — zapytała, kiedy i kapitan znalazł się na platformie.
— Chrześcijanie, jak i ty — odrzekłem.
— Gdzie mój mąż?
Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/246
Ta strona została skorygowana.
— 242 —