Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/41

Ta strona została skorygowana.
—   37   —

okuć na poczekaniu, dodając ostry szpic na zakończenie i zagięty hak u góry.
Kapitan Turner otworzył ze zdziwienia oczy, ujrzawszy mnie uzbrojonego w ten sposób.
— Co to za maskarada! panie Charley? Czy chcesz pan powrozami i kijami zabijać kozy?
— Jestem strzelcem alpejskim, kapitanie — odrzekłem z godnością.
— Strzelcem alp... nie rób pan żartów i wyrzuć cały ten ładunek za burtę!
— Ani myślę. Zobaczysz pan, jak mi się to przyda.
Z temi słowami usadowiłem się w łodzi. Kapitan poszedł za moim przykładem i w milczeniu wzięliśmy się do wioseł. Mieliśmy przed sobą czterogodzinnę drogę i musieliśmy się śpieszyć, aby nie przybyć zbyt późno. Na szczęście morze było spokojne i wiatr pomyślny, mogliśmy więc postawić żagiel, co nam niezmiernie ułatwiło wiosłowanie. Trzymaliśmy się ściśle kierunku północnego, zostawiając na boku malownicze wzgórza wysp Peel i Buckland i wylądowaliśmy nareszcie w wązkiej zatoce wrzynającej się głęboko pomiędzy skały, otaczające wybrzeża wysp Stapleton.
— Patrz pan, panie Charley, będzie napewno po dwie na każdy strzał — roześmiał się kapitan, wskazując palcem ku górze.