Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/52

Ta strona została skorygowana.
—   48   —

z panem do czynienia, możesz sobie płynąć do Kantonu z kim chcesz, byle nie ze mną!
Rzucił mi pod nogi kij i ruszył w góry, kierując się ku najwyższym szczytom. Nic mi nie pozostawało innego, jak podnieść kij i udać się na poszukiwania zranionej kozy. Ślady krwi zaprowadziły mnie na niewielkie urwisko, wiszące tuż prawie nad położonem w głębokiej kotlinie jeziorem. Na tem urwisku leżała raniona przeze mnie koza, zmęczona widocznie i upadająca na siłach. Na mój widok chciała się zerwać, ale celnym strzałem skróciłem jej cierpienia.
Zaledwie przebrzmiał głos wystrzału, gdy z głębi kotliny doleciał mnie glos jakiś. Położyłem się na ziemi, doczołgałem do samego brzegu i spojrzałem w przepaść. Urwisko było cokolwiek wysuniętem i opierało się o skałę, która prawie prostopadle spadała na samo dno kotliny, otoczonej z trzech stron stromemi skałami, a z czwartej otwierającej się na morze. Była to jakby pułapka bez wyjścia i wejścia, do której żadna istota ludzka dostać się nie mogła, gdyż ze szczytów zejście z powodu nadzwyczajnej spadzistości było niemożliwem, wejście zaś od strony morza było zagrodzone koralowemi rafami, pomiędzy któremi nietylko statek, ale najmniejsza nawet łódka przedostaćby się nie mogła. A jednak ku wielkiemu memu zdziwieniu w tej niedostępnej pułapce do-