Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/50

Ta strona została uwierzytelniona.
—   46   —

jego rozjaśniła się na chwilę i prosił nas, abyśmy po kolacji zostali jeszcze chwilę, gdyż ma z nami do pomówienia.
Porucznicy pożegnali nas wcześniej i wtedy Abdahan ostrzegł nas, że jego lokatorowie uważają nas za najzwyklejszych koniokradów, gdyż takie marne osobistości jak my tylko złodziejstwem do takich, jak nasze, koni dojść mogli. Po za tem chciał się mnie zapytać, czy znam się choć trochę na cierpieniach umysłowych.
— Od wczoraj zdaje mi się nieustannie, że zwarjuję, — wówił. — Nie mam chwili spokoju, zdaje mi się, że ktoś we mnie siedzi, co mi każe koniecznie powiedzieć jedno głupstwo, którego powiedzieć nie chcę. —
— A co on ci każę powiedzieć? — zapytałem z najniewinniejszą miną.
— Właśnie, tego nie powiem. Chwilami zdaje mi się, że jestem nabity tym zdaniem, jak strzelba kulą, i że dość jednego nieostrożnego wyrazu aby to zdanie wyskoczyło ze mnie. Czy znasz takie stany, sidi? —
— Widziałem podobne objawy nieraz. —
— I jakież jest na to lekarstwo? —
— Powiedzieć to, co powiedzieć należy. —
— Nigdy! Ja tego nie chcę! Ja tego nie powiem nigdy! — wołał przerażony effendi.
— A jednak będziesz musiał, — odrzekłem twardo. — To co się pcha do wyrzeczenia tych