Strona:Karol May - Na granicy tureckiej.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.
—   50   —

W sobotę zjawił się przy nas znowu turecki Selim, pozbyliśmy go się jednak bardzo prędko. Po śniadaniu zaprosiliśmy go na przejażdżkę konną, a kiedy zakłopotany przyznał się że, nietylko nie ma konia, ale nigdy w życiu na siodle nie siedział, zostawiliśmy go na koszu, a sami pojechaliśmy do lasu. Była to niespodziewana chwila swobody, z której skorzystaliśmy, aby zobaczyć się z Ben Adelem.
Zdaleka już dojrzeliśmy oboje rozmawiających z naszymi sąsiadami. Na nasz widok obaj oficerowie pożegnali się z gospodarzami i wolno posunęli się ku furtce, nie zwracając na nas najmniejszej uwagi. Nie podobało się to Omarowi, który nagle zastąpił im drogę i rzekł energicznie:
— Jeżeli jesteście ślepi, to chyba nie jesteście głusi i dlatego powiem wam, że kto chce złapać Abdahana effendi, musi mieć więcej oleju w głowie, niż wy. Ten ptaszek wie od dwuch tygodni, kim jesteście i doskonale jest poinformowany o waszych spacerach i rozmowach tutaj. —
— Co to za smarkacz? — rzekł na to pers tonem głębokiej pogardy.
— Towarzysz i przyjaciel Abdahana effendi, — odrzekł turek. — My nie wiemy o niczem, gdyż nie jesteśmy ani koniokradami, ani pijakami, urządzającymi co chwila siesty. —
Omar aż drgnął na tę obelgę, ale kazałem mu milczeć i z równą pogardą odwróciłem się od tych głupców.