Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/122

Ta strona została skorygowana.

— Emirze — zauważył Mohammed — to dzikie zwierzę i należy je uczynić nieszkodliwem.
— Strzelił do mnie i nie będzie miał już sposobności uczynić tego powtórnie. Ruszaj precz, szubrawcze!
W mgnieniu oka zniknął w zaroślach. Pies chciał w tej chwili rzucić się za nim, lecz wstrzymałem go.
— Zihdi, trzeba pójść za nim! To Arnauta i może być dla nas niebezpiecznym! — zawołał Halef.
— Gdzie ma być niebezpiecznym? Czy w Amadijah? Nie może się tam pokazywać, bo wytoczę mu proces.
Równie gwałtownie sprzeciwiali się Mohammed i Anglik, ale wróciłem mimo to do koni i dosiadłem swojego. Pies pobiegł za mną bez rozkazu; widać było, że nie potrzebowałem go już przywiązywać, a co się też potwierdziło w przyszłości.
Około południa dotarliśmy do małej wsi, Bebadi. Wyglądała bardzo ubogo, a, o ile mogłem zauważyć, zamieszkiwali ją Nestorjanie. Spoczęliśmy tu na krótko i wystaraliśmy się z trudem o haust sorbetu do naszego posiłku.
Przed sobą mieliśmy stożkowatą górę, na której leży Amadijah. Dostaliśmy się tam niebawem. Po obu stronach drogi, wiodącej w górę, widać było sady, dość dobrze uprawione, sama jednak miejscowość nie sprawiała zbyt imponującego wrażenia. Wjechaliśmy przez bramę, rozpadłą kiedyś i naprawioną tylko od biedy. Kilku obdartych Arnautów stało na straży, aby nieprzyjaciel nie mógł miasta zaskoczyć. Jeden z nich chwycił za cugle mojego, a drugi haddedihnowego konia.
— Stać! Kto wy? — zawołał na mnie.
Wskazałem na buluka emini.
— Czyż nie widzisz, że mamy z sobą żołnierza wielkorządcy? On ci odpowie.
— Ciebie pytałem, a nie jego!
— Precz, na bok!
Z temi słowami na ustach zmusiłem konia do poderwania się w górę; skoczył, a Arnauta upadł na ziemię. Mohammed poszedł za moim przykładem i pojechaliśmy dalej. Za sobą usłyszeliśmy przekleństwa Arnautów i kłótnię Baszybożuka z nimi. Spotkał nas jakiś człowiek w długim kaftanie i z głową, owiniętą w starą chustę.
— Ktoś ty, człowieku? — spytałem go.

108