— Czy to jest jedyne więzienie w Amadijah?
— Tak jest. Drugie się zapadło. Mój czausz[1] ma nadzór nad więźniami.
— A sądzisz, że oni nie będą mi przeszkadzać?
— Nie zobaczysz nikogo, ani nie usłyszysz ich głosu.
— To dam ci tych dziesięć pjastrów. Masz więc razem dostawać od nas na tydzień po trzydzieści pięć pjastrów. Pozwolisz, że zapłacę ci zaraz za pierwszy tydzień.
Rozradował się spowodu tej propozycji całem obliczem. Anglik zauważył, że sięgnąłem do kieszeni, aby zaraz zapłacić. Potrząsnął głową, dobył własną sakiewkę i podał mi ją. Mógł doskonale znieść pewne jej ulżenie, wziąłem więc trzy cekiny mahbub[2] i dałem je adze.
— Weź to! Reszta to bakszysz dla ciebie.
Było więcej niż dwa razy tyle, jak miał otrzymać, zrobił więc minę bardzo uradowaną i rzekł z szacunkiem:
— Emirze, koran powiada: „Kto daje podwójnie, temu pobłogosławi Allah tysiąckrotnie“. Allah jest twym dłużnikiem i wynagrodzi to ci sowicie!
— Potrzeba nam teraz dywanów i fajek do naszych pokoi; gdzie możnaby je wypożyczyć.
— Panie, jeżeli dasz jeszcze dwie takie sztuki złota, otrzymasz wszystko, czego zapragnie twoje serce.
— Masz je tu!
— Śpieszę, aby wam przynieść, czego potrzeba.
Opuściliśmy ogród. Na dziedzińcu stała Merzinah, dusza pałacu. Ręce jej uczernione były teraz sadzą. Mieszała palcem w naczyniu, pełnem rozpuszczonego masła.
— Emirze, czy weźmiesz pokoje? — zapytała.
Przy tem zapytaniu przyszło jej może na myśl, że palec nie jest integralną częścią ryneczki; wyciągnęła go i przesunęła bardzo ostrożnie po wystawionym języku.
— Zatrzymam je, zarówno jak szopę i ogród.
— Zapłacił już wszystko — zaznaczył aga z naciskiem.
— Ile? — zapytała.
— Trzydzieści pięć pjastrów za pierwszy tydzień.