Strona:Karol May - Przez dziki Kurdystan Cz.1.djvu/193

Ta strona została skorygowana.

wyjrzałem nazewnątrz, zobaczyłem gładki dach, ocieniający tę część dziedzińca. Zeszliśmy na dach, a stamtąd na podwórze. Drzwi do niego były zamknięte, byliśmy więc sami i udaliśmy się do ogrodu, w którym zapachy roztaczała niegdyś Esma Chan. Od więzienia dzielił nas już tylko mur, którego szczytu ręką można było dosięgnąć.
— Zaczekaj — prosiłem szejka. — Chcę dla pewności zobaczyć wprzód, czy rzeczywiście nikt nas nie obserwuje.
Dostałem się pocichu na górę, a potem na dół po drugiej stronie. Z pierwszej małej dziury okiennej wychodziło blade światło. Tam była izba, w której spał aga, a teraz siedzieli tam Arnauci i nie mogli spać ze strachu. Najbliższe, a więc drugie okno należało do celi, w której czekał nas Amad el Ghandur.
Przeszukałem wąski dziedziniec, nie spotka wszy nic podejrzanego, i zastałem zamknięte także drzwi, prowadzące z więzienia na dziedziniec. Wróciłem więc do tego miejsca przy murze, gdzie stał Haddedihn.
— Mohammedzie!
— Jak tam?
— Wszystko bezpieczne! Czy przedostaniesz się?
— Tak.
— Ale cicho.
Przeszedł.
Przemknęliśmy się przez podwórko i stanęliśmy pod okienkiem, którego można było niemal ręką dosięgnąć.
— Pochyl się, szejku, przytul się do ściany i podeprzyj rękoma na kolanach! Zrobił tak, a ja wlazłem mu na plecy, które przybrały teraz położenie prawie poziome. Znajdowałem się twarzą wprost przed otworem więziennym.
— Amadzie el Ghandur! — przemówiłem do wnętrza i przyłożyłem zaraz ucho do otworu.
— Panie, czy to ty? — zabrzmiało głucho z głębi nory.
— Tak.
— Czy mój ojciec jest także?
— Jest tutaj. Spuści ci na sznurku żywność i światło, a potem pomówi z tobą.
Zsunąłem się z grzbietu Araba.

175