Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/451

Ta strona została przepisana.

— W jakiż więc sposób odwdzięczę ci się za twoją dobroć? Wiem, że mudir pogniewa się na ciebie.
— Niech się pogniewa; nie bardzo mi na tem zależy. Troszcz się raczej o to, aby ciebie nie spotkał i nie odebrał ci mienia.
— Spodziewam się, że mię nie zobaczy więcej. Ucieknę co sił i nie obejrzę się, aż daleko bardzo, daleko poza Faszodą. Niech cię Allah błogosławi! Jesteś chrześcijaninem, effendi, i bodajby wszyscy muzułmanie byli takimi!
Ujął moją rękę i przycisnął ją do ust, a potem czmychnął, nie oglądając się wcale na nas. Oczywiście nie brałem mu tego wcale za złe z łatwo zrozumiałych powodów.
Powrót do miasta nie odbył się zupełnie gładko, a to z tego powodu, że Szedid nie chciał w żaden sposób dać się zabrać. Mimo, żeśmy go skrępowali, opierał się z niezwykłą siłą, tak, że dopiero po bardzo wielu trudach udało się nam przywiązać go do ogona wielbłąda na długim powrozie, a Ben Nil i Hazid Sichar podpędzali go z tyłu batami. Jego czterej towarzysze, którzy byli współwinni, nie opierali się zbytnio, i dobrze zrobili. Reszta szła za nami dobrowolnie.
Osobliwy ten pochód wywołał w Faszodzie wielkie zbiegowisko. Starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety wybiegli na ulicę i gapili się, powiększając coraz bardziej tłum, który długo jeszcze stał przed bramami mudirostwa, gdyśmy tam weszli.
Przypuszczenia moje ziściły się. Pierwsze pytanie mudira odnosiło się do piasku złota. A gdy mu powiedziałem prawdę, wybuchnął takim gniewem, że wprost opamiętać się nie mógł. Obrzucił mię przytem tak „szlachetnymi" wyrazami, że wolę raczej ich nie powtarzać. A biegał podczas tego po pokoju i gestykulował, jak waryat; wreszcie stanął przede mną, jak kapral przed niezgrabnym rekrutem, i krzyknął:
— Poczekaj! Wiem, co zrobię! Każę złapać tego handlarza! Z wszelką pewnością znajdą go tam, gdzie