i, sądząc po swoich strzelbach, nie przypuszczali, że moja aż do nich doniesie. Wymierzyłem do tego, z którym przed kilku minutami rozmawiałem, w ostatniej chwili jednak przyszło mi na myśl, że ludzie ci bądź co bądź oszczędzali jeńców; a przecież mogli ich zabić. Myśl ta skłoniła mnie do łagodności: postanowiłem wystrzelać im wielbłądy. Łatwo mi przytem było nie zranić naszych, gdyż dwa z nich niosły porucznika i Ben Nila, a trzeciego prowadzono luźnie za uzdę. Obcy siedzieli na swoich.
Ruszyli z miejsca, potrząsnęli ku mnie pięściami i roześmieli się znowu. Zachowali opisany już porządek marszu. Na czele jechał ten, z którym rozmawiałem, zapewne dowódca, obok niego jeden z towarzyszów, a za jeńcami jechali dwaj inni zbrojni. Zmierzyłem i wypaliłem do wielbłąda dowódcy. Zwierzę runęło na ziemię, gniotąc jeźdźca pod sobą. Drugi strzał ugodził z tym samym skutkiem zwierzę jego sąsiada. Głośne okrzyki i przekleństwa doleciały aż do mnie. Chwilowe zamieszanie dało mi aż nadto
Strona:Karol May - W pustyni nubijskiej.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.
107