Strona:Karol May - W pustyni nubijskiej.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

mięsem, wyruszyłem w głąb parowu, aby dokonać przedsięwzięcia.
Wierny Ben Nil pragnął mi towarzyszyć, lecz nie mogłem mu na to pozwolić. Byłbym go wziął ze sobą chętnie, gdyż był nietylko odważny, ale i roztropny, a czworo oczu i uszu zawsze lepiej widzi i słyszy, aniżeli dwoje, ale teren był zbyt uciążliwy, a on nie miał wprawy w podchodzeniu. Jeden fałszywy krok mógł nas przecież zdradzić.
Upłynęło pół godziny, zanim z krawędzi parowu zszedłem na jej dno. Gwiazdy nie świeciły jeszcze, więc schodzenie można było nazwać wprost karkołomnem. Posuwałem się naprzód powoli, badając często niepewne miejsca rękoma, zanim nogę na głazie postawiłem. Wreszcie światełko jakieś, majaczące wdali, powiedziało mi, że byłem już blisko celu.
Ciemne szare ubranie, które na sobie miałem, było swą barwą tak zbliżone do otaczających mnie skał, że nawet z odległości kilku kroków z pewnością niktby mnie nie dojrzał. Jasny haik zostawiłem w obozie. Do zakrycia twarzy słu-

126