Dałem mu kilka czarek wody z worka i garść daktyli.
Gdy słońce zaszło, wskoczyłem znowu na siodło, ażeby zawrócić. Co to była za jazda! Na dole pustka i śmierć, i tylko w górze błyszczało życie; tam na niebie świeciły gwiazdy, opowiadając płomiennemi słowy o Tym, który wiecznie był, jest i będzie, a który człowieka, jak kochający ojciec, prowadzi nawet przez groźne pustynie. Tych myśli, jakie się na pustyni budzą w duszy podróżnika na widok gwiaździstego nieba, niktby chyba opisać nie zdołał.
Powrót oczywiście nie odbywał się tak szybko, jak jazda dzienna. Musiałem uważać, by z mojej drogi nie zboczyć, co zresztą nie było bardzo trudne, bo gwiazdy świeciły dość jasno, a poprzedni ślad był wcale jeszcze wyraźny. Na moim wielbłądzie i teraz znużenia widać nie było, ja zaś, by mu okazać wdzięczność za jego wysiłki, gwizdałem mu rozmaite znane mi melodje, przerywając je tylko wtedy, kiedy mnie już wargi bolały.
Kiedy pierwszy brzask dzienny zama-
Strona:Karol May - W pustyni nubijskiej.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.
79