Mimo to nie ruszyłem za nimi natychmiast, lecz wszedłem najpierw na wzgórek, na którym nocy poprzedniej spałem, i jąłem się rozglądać. Z tego stanowiska mogłem zauważyć coś, co z dołu uszło mojemu oku.
Oto mniej więcej o tysiąc kroków od trzech pagórków, między któremi znajdowała się studnia, leżało samotne wzgórze. W połowie drogi do niego zobaczyłem człowieka zbliżającego się powoli z wahaniem i lękiem. Był to mężczyzna bardzo długi, bardzo chudy; miał na sobie biały haik i olbrzymi turban tej samej barwy. Poznałem w nim mego blagiera i samochwalcę.
— Selimie, Selimie, to ja — zawołałem do niego. — Chodź prędzej, nie bój się!
— Tamahm, tamahm ketir! — Słusznie, bardzo słusznie! — ryknął mi w odpowiedzi i puścił w taki ruch swoje nogi, że w pół minuty znalazł się już przy mnie.
— Chwała i dzięki Allahowi, że jesteś, effendi! — powitał mnie. — Te-
Strona:Karol May - W pustyni nubijskiej.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.
83