Strona:Karol May Sąd Boży 1930.djvu/191

Ta strona została skorygowana.

Ciągle jeszcze nie rozumiał, o co mi chodzi, i powtarzał zwolna, rozciągając sylaby:
— Tutaj — przeprawić — się — przez rzekę, — a — potem półtora — kuladża — dalej — —!
Raptem na twarzy jego zajaśniał uśmiech odkrywcy:
— Sihdi, mam już, mam! O, jak mogłem zwątpić o tobie! Wywiodłeś w pole starucha! Nie postąpimy, jak chciał, a jednak spełnisz dane przyrzeczenie! — Pojedziemy przez rzekę, a potem półtora mili dalej. — Coprawda, szeik miał na myśli jazdę wdół rzeki, ale my pogodzimy to jakoś z naszem sumieniem...
— Pogodzimy? — przerwałem. — Niema mowy o niczem podobnem! Sumienie nakazuje mi wypełnić dokładnie brzmienie umowy: w bród przebyć rzekę i ruszyć dalej. A dalej — to nie znaczy jechać wdół rzeki, tylko przedłużyć kierunek naszej przeprawy! Ujedziemy więc półtora mili na południe, prostopadle od rzeki, wypełniając dosłownie nasze przyrzeczenie. Z miejsca, do którego wówczas dotrzemy, powinnibyśmy przeprawić się zpowrotem na tamten brzeg. Punkt ten będzie leżał w odległości półtora kuladża od rzeki, bo przecież taką przestrzeń przebędziemy; chcąc najkrótszą drogą dostać się do Zabu, aby wypełnić resztę przyrzeczenia, zawrócimy konie i znajdziemy się na tem samem miejscu, gdzie teraz jesteśmy! — No, czy twój Kara ben Nemzi jest takim głupcem, jak sądziłeś?

— O, sihdi, był tu coprawda jeden kiep, prawdziwy stary wielbłąd, ale, niestety, to ja we własnej osobie! Mojego effendi uważać za człowieka, pozbawionego rozsądku? — Sihdi, podnieś rękę i daj mi taki keff[1],

  1. Policzek
171