— Słuchaj Natalko — rzekła raz po obiedzie pani Brzozowiecka, zdaje mi się, że wypoczęłaś już dostatecznie; mam tu robotę bardzo pilną, którą chciałabym wykończyć przed powrotem panny Julii. Będzie to dla niej dywanik. Zaczęłam go sama, lecz jak weźmiemy się we dwie, skończymy prędzej. Przedewszystkiem trzeba zaraz włóczkę zwinąć.
— Ja potrzymam! zawołała Józia.
Natalka nie bardzo rada, gdyż zmęczona trochę, pragnęłaby pewno poleżeć parę godzin, zabrawszy włóczki, postąpiła ku drzwiom.
— Wychodzisz? źle ci tutaj?
— Ach, mamo! tak gorąco, wolę już u siebie. Chodź, Józiu.
Dziewczynka wybiegła w podskokach. Pokój jedynaczki, opatrzony żaluzyami, chłodny, miłem był w lecie schronieniem. Otomana niziutka, w tureckim guście, zapraszała do wypoczynku, purpurowy palankin rzucał na nią krwawe smugi. Ledwie weszły, Natalka do sofy przypadła.
— Uf! trudno oddychać!
— Nie będziemy zwijały?
— Wiesz co? zwijaj — tymczasem ja odpocznę.
— Dobrze. Załóż włóczkę na krzesła i odpoczywaj, śpij chociażby do kolacyi.
— E! nie! tylko trochę.
— Dobranoc.
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/93
Ta strona została skorygowana.