Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

— I gołębie?
— Gołębie to od dziecka. Jeszcze ojciec mnie uczył, jak się obchodzić. Póki żył.
Potem siedzieli w milczeniu. Dzieci bawiły się na ścieżkach. Kościuszko trzymał uniesioną szablę. Zegar na wieży kościoła wybił dwunastą. Franek wstał.
— Pójdę już, panie redaktorze. Dziękuję, że był pan ze mną. Chyba już trzeba się z tym pogodzić, co?
— Pogódź się, Franek — przytaknął Muszyna. — Będzie ci lżej.
Odprowadził inwalidę do ulicy przy kościele. Pożegnali się.
— Pan przyjdzie do nas kiedy — powiedział Franek. — Pół litra wypijemy.
Odszedł podpierając się laską. Muszyna patrzył, jak powoli kuśtykał w dół. Z kościoła wybiegła gromada dzieci z biało-czerwonymi chorągiewkami (pewno po święcie Trzeciego Maja). Ze śmiechem i krzykiem rozbiegły się naokoło Franka, który nie oglądając się szedł przed siebie. Muszyna tak go zapamiętał: w gromadzie dzieci potrząsających chorągiewkami z papieru, na ulicy opadającej do rzeki. Widać ją było w dole, między dachami domów i zielenią drzew.

Szeląg był prezesem naszego Koła Łowieckiego. Nawet niektórzy uczniowie mówili do niego „panie prezesie”. Zwłaszcza na lekcjach wychowania obywatelskiego, które prowadził. Po studiach, jako magister WF przyjechał do nas z centrali. Minęło wiele lat — z małego pokoiku przy rynku Szeląg wyprowadził się do większego mieszkania w bloku przy Projektowanej, a potem do własnego domu, który budował od dwóch lat. Był wysoki, przystojny i wiele dziewczyn chętnie by za niego wyszło (Lence także kiedyś podobał się — tańczyła z młodym nauczycielem na balu maturalnym).