Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

z tym pijakiem Rybaczyńskim. To człowiek, któremu nie można ufać. Ośmieszysz się tylko.
— Sprawdzę — mówił Henryk. — Sprawdzić mogę, kto mi zabroni.
— Tylko ostrożnie — prosiła Myszka. — Wiesz, jacy tu są ludzie. Ktoś doniesie. Po co?
Henryk milczał. Patrzył przez szparę w balkonowych drzwiach na gwiazdy. Znów powiew przyniósł zapach narcyzów. W pokoju obok zapłakało dziecko. Myszka wstała, narzuciła szlafrok. Za oszklonymi drzwiami błysnęła nocna lampka — cień kobiety pochylonej nad łóżeczkiem zakołysał się na ścianach.
Kiedy wróciła i coś jeszcze chciała powiedzieć (Henryczku — pochyliła się nad mężem), usłyszała jego spokojny oddech. Turoń spał.

Rano Flacha nic nie pamiętał. — Jaki czosnek? Co ty, Andrzej, ja coś mówiłem?
Nic sobie nie mógł przypomnieć. Muszyna nawet nie nalegał. Czekał w radzie na Turonia — Jasia spotkał na korytarzu. Turoń gdzieś dzwonił, wychodził kilka razy z gabinetu. Poszli dopiero o dziesiątej.

Sekretarz Miedza miał zły dzień. Rano znalazł na biurku niewielki obraz w pozłacanej ramie. Obraz przyniósł magister Leluchowicz — wcześnie, przed ósmą. Zostawił z karteczką na szklanej płycie.
Chodziło o „Bociany”, które Miedza gdzieś widział. Kopię podjął się namalować magister. Kiedyś, podczas libacji w rybaczówce, rozmawiali o malarstwie i sekretarz wspomniał o „Bocianach”. Leluchowicz wypytał dokładnie o co chodzi, i obiecał namalować. Teraz, wprawdzie dopiero po upływie roku, spełnił obietnicę. Miedza ucieszył się, potem przyjrzał malowidłu uważniej i się rozczarował.