Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

Franek obejrzał się. — Skłamał, skłamał! A co miałbym robić? Płacić mandat, oddać wędki, ryby i tak dalej? Co ty, Maruś? Za kogo ty mnie masz?
Chłopiec pomilczał chwilę, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Franek zaciął wędkę, ale była tylko nieduża ukleja, którą wrzucił z powrotem do wody.
— A gdyby ci chcieli zabrać ryby? — spytał mały.
— No, może poprosiłbym — mówił Franek nawlekając rosówkę na haczyk — żeby nie zabierali, bo moja chora żona bardzo lubi ryby i czeka, że coś przywiozę.
— Oj, wujku, wujku — powiedział chłopiec — ty przecież nie masz chorej żony w domu. W ogóle nie masz żony! — Zaśmiał się cicho.
Franek odwrócił się. — Maruś, czy jak nie będziesz miał odrobionych lekcji, to powiesz pani, że nie odrobiłeś czy że zapomniałeś zeszytu?
Chłopiec milczał. Franek odczekał chwilę.
— Powiedziałbyś, że zapomniałeś zeszytu, prawda? W życiu trzeba mówić tak, jak pasuje, a myśleć... Myśleć to możesz sobie, co chcesz.
Z cypla, na którym łowił ojciec chłopca, sto metrów od miejsca, gdzie siedział Franek z Marusiem, rozległ się krótki gwizd.
Franek zerwał się i szybko schował wędkę pod krzak dzikiej róży. Wsunął tam także siatkę z rybami. Położył się na wznak obok swojej laski. Patrzył w niebo.
Chłopiec usiadł w wysokiej trawie. Przyglądał się dwóm wędkarzom, którzy przeszli obok w milczeniu. Franek leżał jeszcze kilka minut — pewno nie chciało mu się wstawać. Naokoło, jak do snu, grały koniki polne. Wysoko, na błękitnym niebie, zataczał koła jastrząb.
— Ja tam wolałbym mówić zawsze to, co myślę — odezwał się Maruś. — Nawet w szkole.
Franek westchnął nie otwierając oczu. Powie-