Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

nący się brzegiem pas wiklinowych zarośli i tam mogła mu mignąć niebieska sukienka. Jakby niezapominajki rosły w wiklinach. A może widział tylko rzekę między zielonymi gałązkami? Pusty pień leżał samotnie. I znów zdjął okulary, a woda, wzgórza po tamtej stronie, wikliny z plamą niezapominajek — wszystko stopiło się w jedno jasne tło. Siedział tak — pochylony do przodu, źdźbła trawy przylepione do marynarki, rzucona obok teczka — i patrzył nieruchomo w tę jasność.
Krzywy Stefan chodził niedaleko ciągnąc na łańcuchu krowę. Nie śmiał podejść do dyrektora Gniazdowskiego. Z daleka patrzył tylko z szacunkiem.

Jeszcze było słońce w oknach prezydium, kiedy Rybaczyński wyszedł z „Obywatelskiej”. Stanął na niepewnych nogach pod akacją — kiwał się w tył i przód. Patrzył nieruchomo przed siebie. Miał spocone czoło. Staszek Okrasa i Lewandowski szli akurat przez plac.
— O, Rybaczyński! — ucieszył się Lewandowski. — Chodź, Stasiu, może z nami wypije.
Zatrzymali się przed kierownikiem Rybaczyńskim.
— Panie Janku... — zaczął Lewandowski grzecznie, ale Flacha jakby go nie poznał. A może wziął za kogo innego? Stał kiwając się w tył i przód, oczy miał nieruchome.
— Panie Janku, może razem coś tego?
Rybaczyński nie odpowiedział. Twarz miał zmienioną, czoło pokryte potem i nieruchome oczy.
— Panie Janku — powtórzył Lewandowski jeszcze raz — chłopaków pan nie poznaje, jak Boga kocham!
Zaśmiał się, ale kierownik milczał. Jakby ogłuchł nagle.
— Zostaw go — odezwał się Staszek Okrasa. — On już swoje wypił!
Rybaczyński odepchnął Lewandowskiego niespodzie-